Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 203 —

gaśnie — publiczność rozchodzi się spokojnie. I tak jest wszędzie: w Londynie, we wszystkich teatrach i restauracjach Anglji, w dalekich wspaniałych hotelowych restauracjach najróżniejszych klimatów. Siedzą oto Anglicy z gołemi głowami na werandzie przepysznej restauracji wśród palm, szeroko-ramienne „punkah“ warczą cicho nad głowami, dokoła różnobarwnych kloszów świeczników fruwają przedziwne ćmy, na stołach perlą się kryształowe kielichy pełne szampana lub iskrzą się w drogiem szkle kunsztownie mięszane, zimne „cocktaile“, a naraz odezwie się tych kilka akordów i wstają wszyscy — panie w wytwornych, dekoltowanych sukniach wieczorowych, panowie w smokingach, przepasani rzemieniami oficerowie w mundurach „khaki” i wszyscy zwracają się twarzami w stronę muzyki, w skupieniu słuchając swego hymnu narodowego.
Otóż w Londynie ton nadawali niezliczeni „Tomes and Sammies”. Pełno było ich wszędzie, olbrzymiemi hordami włóczyli się po ulicach, wystawali przed klubami Y. M. C. A. (Young Men Christian Association), wreszcie przed swemi własnemi klubami — jako że angielscy żołnierze kluby swe mają wszędzie, nieraz nawet bardzo wytwornie urządzone. Naogół „Tommies and Samamies“ choć zachowywali się głośno i swobodnie, nie byli wrogo dla człowieczeństwa usposobieni. Obcy mundur witali demonstracyjnem „hulloh!“, potrząsaniem ręki wykręcającem ramię ze stawów i licznemi propozycjami, dotyczącemi zawsze skomplikowanej sprawy „drinków“. Płeć piękną uwielbiali w sposób jawny i nie pozostawiający co do tego najmniejszej wątpliwości — zwłaszcza w kinematografach, gdzie na tle jasnego ekranu sylwetki rysują się bądź co bądź