Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 193 —

patrząc na błękitne brzegi połyskujące śniegiem. Śnieg! Nareszcie śnieg! Po cieplarniach Singapore i Cejlonu, po czerwonych, pylnych gościńcach i dusznych, niecienistych lasach palmowych malajskich „Strait-Settlements“, po gorących, sypiących piaskiem wichrach Arabji — śnieg, czyste, świeże powietrze, chłodne, orzeźwiające, i góry, i lasy, i domy z kominkiem, w którym huczy czerwony płomień! Twarze dawno nie widziane — ach, „home, sweet home!“
Miło wygnańcowi patrzeć na tych, którzy nareszcie docierają do kresu tułaczki. A więc — niema podróży bez końca? A więc — prędzej czy później musi się dobić do lądu? Dzięki Bogu, dzięki Bogu — tedy i ja mogę mieć wreszcie nadzieję. W drodze od maja 1918 r. Więcej, niż pół roku mieszkałem w wagonach, dwa miesiące kołyszę się na falach. Cóż mi jeszcze zostało do przebycia? Europa! Cóż to jest? Malutki skrawek ziemi, podróż, którąby można odbyć tramwajem...
Jakiś krzyk, zamięszanie...
— Floating mines! Floating mines! — słyszę przeraźliwe wołanie.
Pływające miny! Tu, w porcie londyńskim!
Mimowoli przechyliłem się przez poręcz. W odległości kilkunastu metrów od statku płynął wielki, czarny arbuz. Za nim gnał pośpiesznie mały, szary torpedowiec. Miłe towarzystwo minęło nas szczęśliwie, poczem zaczęła się zabawa. Torpedowiec krążył dokoła miny jak pies dokoła jeża, starając się ją niespodziewanie zajechać i ustrzelić z maszynowego lub ręcznego karabinu. Daremnie — mina jak żywe, złe bydlę, to się kryła wśród fal, to znów, zmieniwszy kierunek biegu, wypływała niespodziewanie na powierzchnię, złośliwa i groźna.