Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 170 —

krzewy, pokryte gęsto drobniuśkiem, zielonem listowiem, przerosłem również gęsto drobnemi, białemi kwiatuszkami. Na krzewy te, poprzystrzygane w kształt postaci ludzkiej, nakłada się w odpowiednich miejscach dłonie złożone do błogosławieństwa i głowę Buddy o twarzy z charakterystycznym uśmiechem i w ten sposób powstają kwitnące posągi świętego męża.
Kaplice i świątynie — bo jest ich w klasztorze kilka — zaludnione są różnemi bogami, przeważnie wyzłacanemi i przybranemi sztucznemi kwiatami. Na swoich miejscach stoją instrumenty muzyki świętej, głównie perkusyjne, bębny, kotły, bębenki, talerze — z czego można coś niecoś wnosić i o charakterze muzyki obrzędowej. Chciałbym widzieć tych mnichów powtarzających swe „Om mane padme hum“ przed złotemi posągami, wynurzającemi się błękitnych obłoków kadzideł.
Z krużganku klasztoru widać falujące morze zielonych koron palmowego lasu. Jest to istotnie morze — wiecznie niespokojne, w wiecznym ruchu, szumiące, szmaragdowe.
— Od urodzenia do śmierci jest ledwie parę krótkich dziesiątek lat! — piszą mnisi w swym opisie klasztoru. — Życie jest jak sen. My mnisi wiemy, że w tem życiu wszystko jest przemijające i dlatego też zostaliśmy mnichami. Jako tacy, zawsze mamy w pamięci przepisy Buddy. Serca nasze pełne są jego nauki. Jeśli wytrwamy w swym świętym sposobie życia, jednego dnia staniemy u tronu Buddy. Zaś jeśli Budda mówi, że prowadzi was w Nirwanę, to rozumie przez to, że spełniając jego przepisy, uzyskacie stan zupełnej szczęśliwości...