Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 149 —

jakąś „martwą naturę“, złożoną z wszystkich symbolów pomyślności i obwieszoną „modlitwami“ szyntoistycznemi — skrawkami powycinanego papieru. Był tam i jakiś okrągły placek i homar i pomarańcza i kora drzewna i kadzidła — skomplikowana historja. Europejczyków Japończycy częstowali „sake“ — grzecznie i gościnnie.
Dla kompletu na tej naszej nowej arce Noego zesłał nam jeszcze Pan Bóg w Szangaju dwie rodziny czeskie. Jeden Czech, jadący z żoną i małem dzieckiem, był inwalidą armji czeskiej na Syberji, grał jakiś czas w Szangaju po restauracjach z jakimś tam kwartetem i wreszcie udało mu się zdobyć miejsce w intermedji na „Jok.-Maru“ i ruszyć w powrotną drogę do wyzwolonej ojczyzny. Niestety, był to Czech właśnie gorszego autoramentu, neurastenik, jak przeważnie wszyscy Czesi i megaloman, zarozumiały pół-inteligent, dla którego „krytycyzmu“ niema nic świętego, prócz własnej mądrości. Krótka rozmowa z nim przekonała mnie, że mam do czynienia z chorobliwym blagierem, wyszukającym w wiecznie podrażnionej zarozumiałości same plamy na słońcu. Jestem pewny, że przy demokratycznym ustroju Czech, ci gwałtowni, niepoczytalni megalomani-warcholi narobią przeróżnych przykrych kalamancyj, bo przy całej swej niewątpliwej kulturalności Czesi, bardzo łatwo zapalni i tragicznie zacietrzewiający się, wymagają nad sobą znacznie silniejszej ręki, niż my. Polacy, a prawdopodobnie nawet i sami Czesi, nie zdają sobie sprawy z tego, jak zawistna ambicja nawskroś przeżera czasem Czechów i jak wiele zła im wyrządza. Ona jest głównem źródłem t. zw. „bolszewizmu“ czeskiego i wszystkich ich nieporozumień z całym światem. Inwalida na „Jok.-Maru“