Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 145 —

„Samaja wielikaja nacja“ nadęła się. Trudno jej pojąć, jak można wypierać się rzeczy tak bezcennej, jak — przynależność do Rosji.
Cóż miałem robić? Byłem jedynym, przez którego „samaja wielikaja nacja“ mogła porozumieć się ze światem, bo rozmawiający z nią na migi Perera sprowadzał „rozmowę“ na inne tory. Musiałem — stosownie do tradycji — cierpliwie pełnić swą misję cywilizacyjną, niewdzięczną i ciężką.
W krótkim czasie znaleźliśmy się na wodach Szangaju. Do portu wiedzie długa zatoka, zrazu bardzo szeroka, potem zwężająca się, aż wreszcie widzi się wyraźnie oba brzegi, płaskie, zarosłe czemś w rodzaju wierzb, przypominające Polskę, melancholijne.
Przystań nie jest ładna, lecz bardzo obszerna i pełna ruchu, naprawdę na wielką skalę, jak przeważnie wszystko na Wschodzie. Widać z morza gmachy koncesyj europejskich z flagami, a daleko linję nadbrzeżnych bulwarów.
Szangaj, zbudowany zresztą okazale i bogato, nie jest pięknem miastem. Ponieważ chińskie miasto widziałem w Charbinie, chiński Szangaj nie ciągnął mnie już i chodziłem tylko po europejskiej dzielnicy. Kamienice są ogromne i ze względu na szalejący w tamtych stronach tajfun, bardzo ciężkie, przygniatające ogromem. Ulice znakomicie utrzymane, asfaltowane, dozorowane przez olbrzymich „policemanów“ indyjskich, chłopów jak wieże w ciemno-granatowych mundurach i w czerwonych turbanach. Wśród europejskich kamienic dużo jeszcze domów chińskich, malowanych i wyzłacanych. Publiczność przeważnie chińska, solidna, ale bardzo dużo Europejczyków,