Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A pan-by chciał, żeby byli nieszczęśliwi ze znajomością rzeczy, żeby się owem nieszczęściem delektowali, jak sorbetem? — żartował Niwiński.
— Zrozumiej-że pan — ożywił się naraz Zaucha — że w tem powietrzu, w chmurach, w załamaniach promieni słonecznych, w cierpieniach naszych, nawet w tem bolesnem opuszczeniu skrzydeł— w tem wszystkiem jest woń naszej przeszłości i naszych dawnych walk duchowych. Galicjanin w poduralskim pejzażu, wśród Mordwy, w chałupie, na której ścianach chrzęszczą ruchome obicia z robactwa, Galicjanin, bratający się z Tatarem, i Czeremisem, ani nawet nie wie może, iż imię dziwnego i nieodgadnionego bohatera, który kiedyś wśród tej dziczy dokonał pierwszych prac prometejskich — że to imię jest tylko przekręconem nazwiskiem jego ojca czy dziada, który tu siał światło i że ten duch niewidzialny krąży teraz nad jego głową, i z utęsknieniem wyciąga ręce do swego wnuka, czekając tylko na zaklęcie, mogące go do życia przyzwać... Zrozumiejcie, że duchów tych pełne jest powietrze, że one wołają na was, bo odgadnione przez potomków, mogą im dać tajemnicę wiecznego życia, mogą połączyć ich ze światem umarłych ojców...
— Nie jestem wywoływaczem duchów! — przerwał Niwiński. —I nie mam zamiaru pracować ani dla Mordwy ani dla Czeremisów.
Zaucha ręcę załamał.
— Jak wy stępieliście w swym krótkowzrocznym materjaliźmie! — wykrzyknął. — I to pan tak mówi, poeta! Czyż nie pojmujecie, że Polska ma swą wielką misję, na Wschodzie, tak ważną i tak przyrodzoną, że nawet kiedy olbrzym rosyjski położył jej swą ciężką łapę na piersi, cywilizacyjna praca polska nie ustawała, lecz kwitła wciąż, szerzona nawet przez najnędzniejszych skazańców! A teraz ile to znowu ludu polskiego rozsypał los po niezmierzonych przestrzeniach Syberii ?