Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/78

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

huczały pieśnią jak burza. Lecz nieodgadnione były pieśni, niezrozumiałe ich słowa, i dziwnie jękliwe, choć groźne melodje. Brzmiały jakby smutkiem, rozpaczą i groźbą. Straszno było słuchać ich, straszno było myśleć o nich. Zaś raz ujrzała w nich Helenka rzecz tak ohydną, że się cofnęła i nigdy więcej od tego czasu w stronę wojskowych pociągów nie patrzyła. Oto żołnierz jakiś, spuściwszy spodnie, obnażony, w biały dzień, wypiął się z „ciepłuszki" a załatwiając swą potrzebę naturalną, oglądał się za siebie i śmiał się, jakby z doskonałego dowcipu. Helenka odwróciła się z odrazą, ale Józef, który, stojąc na werandzie, też zauważył żołnierza, roześmiał się głośno i wykrzyknął:
— Oto masz obraz wojny w całej jej nagości i w dosłownem znaczeniu! Abyś sobie wiedziała, że w tem się wojna streszcza. Wojna, widzisz, gwiżdże na wszystko!
Ludzi Helenka widywała mało. Czasem pojawił się któryś z dyżurnych z naręczą drzew lub zielonym, ręcznym beczkowozem, czasami stanął na werandzie Kłeczek i przebierając nogami w wyczyszczonych świetnie butach, udawał, że na coś czeka, gdy w rzeczywistości czekał na to tylko, aby się jej ukłonić, jako że dawno tak ładnej panny nie widział, zaś najczęściej zjawiała się w ogrodzie pani Skowrońska w fartuchu i z nagiemi po łokcie, brunatnemi, zarobionemi rękami i pokrzykiwała na uganiającego po ogrodzie małego pieska:
— Morus, chodź tu, do pani, Morus, a bodaj cię didko porwał, Morus, żeby cię choroba, ty psiakrew sobacza!
W słoneczne chwile wychodził do ogrodu sam. pan Skowroński i dostojny, w płaszczu zapiętym pod szyję i w miękkim, popielatym kapeluszu, z laską w ręce, przechadzał się z wolna, nawołując czasem dźwięcznym barytonem psy, kręcące się dokoła niego, lub nucąc coś sobie. Był zawsze pełen godności i niczem niezmąconej pogody. Uprzejmie i elegan-