Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sobie przekąski. I naraz po całym domu rozeszła się przenikliwa, ostra woń, ni to śledzi, ni to sera, ni to spirytusu czy nafty, coś nieopisanie wlaźliwego i wstrętnego. Z tego chaosu smrodów zupełnie wybijał się na pierwszy plan mdły, przykry zapach „chanży"[1].
— Pijak! — pomyślał Zaucha, który przez drzwi przysłuchiwał się i prawie przyglądał temu wszystkiemu.
— U, ali tu zimno! — zauważył Buchajło jedząc. — Będziemy si cały dzień kulić w tym pokoju. Nie warto, jak Boga mego, miszkać w tym komi-teci. Z początku to było dobrze, dawali ludziom co si należy, aż dupiro tera zrozumieli, że można kraść. Kraść nie kraść, a coś podobnego. Ja ich uważam wszystkich za szubrawców w tym komiteci.
— Ta tera wszystko podrożało — odezwał się któryś. — Wiedział byś pan, jakbyś pan tam siedział w zarządzi.
— Ja nie chcy być gospodarzem, nie chcy ich widzie nawet na oczy. Gdyby mnie dali na gospodarza, jaby cały komitet umieścił w miejscu. I jabym nawet rodzonego nie protygował.
— Niech pan to powi Kundolewiczowi, może on pana weźni na gospodarza...
— Ja za mały na takiego — huczał Buchajło. — To wielga ryba jest przeci, mało co mniejszy od ginirała. — Nie, do tego nie przyjdzi. Awanturował ja si dość, teraz si już wystrzygam. Pal ci sześć! Przejdzie to — przyjdzie drugie. Nie dziś to jutro, skończy si to kuczkujące życie...
— Jakie życie?
— Kuczkujące. Ta może ni?
Otworzył piec i zaczął poprawiać ogień.

— Zły piec. Cała płomień idzi do góry i rozpala piec nie od naszy strony. Trza trochy drzwiczka

  1. Wódka z denaturatu.