Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z niedalekiego świerku patrzyło na nią dwoje srebrnych oczu.
Potarła dłonią powieki — oczy patrzyły na nią wciąż nieruchome, nieubłagane.
Skostniała.
Śmierć, już śmierć!
Szalonym wirem przeleciały jej przez głowę wspomnienia... Z domu rodzicielskiego uwozi ją mąż i oto jadą teraz przez świat, zatrzymując się tu i owdzie przez chwilę. On walczy ze sobą i ze światem, czasem gniewem wybucha, czasem goryczą i żalem, lamie się z życiem, na czoło występują mu krople potu — a obok niego ona, otulona niby królewskim płaszczem wyszywanym w ozdobne wzory, swą rodzinną tradycyą i wpojonemi w nią przez otoczenie zasadami. Ociera mu pot z czoła, ale do walki z nim razem nie idzie, by płaszcza nie splamić, by z niego ni jednej perełki nie uronić. Przystają — tu trzeba odpocząć, tu jedno dziecko się rodzi, tam drugie... A on wciąż walczy, wciąż się łamie, ale jej się z swą męką nie zwierza:
— Mój dział cięższy — mówi — uważaj na swój płaszcz królewski.
Chciała żyć w tych dzieciach — dzieci poszły za nim.
Została sama.
I dziś....
Wstrząsa nią gwałtowny dreszcz, zimno przenika do kości, ale od okna odejść nie chce, zapa-