Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Spodziewam się.
Zbliżali się do bramy cmentarnej. Tuż przy furcie siedziała stara żebraczka, głuchoniema, w podartej samodziałowej kurtce góralskiej i w męskim kapeluszu.
— To ona jeszcze żyje? — zawołał na jej widok Wicio. — Nie przypuszczałem! Myślałem o niej nieraz. Dużo dabym za to, żeby módz odcyfrować jej sposób myślenia.
— Nie wiem, co może być w tem ciekawego.
— Pomyśl tylko, Helusiu! Jest głuchoniema od urodzenia — pozbawiona przeto wszystkich pojęć dostępnych za pomocą mowy i słuchu. Mimo to jakaś oryentacya, choćby najpierwotniejsza, jest do życia niezbędnie potrzebna. Stąd spotęgowany jest u niej dar obserwacyi. Ta kaleka widzi niezawodnie znacznie więcej i bystrzej od nas. Linia wszelka, wszelki ruch, są dla niej czemś w rodzaju żywych hieroglifów, które ona odczytuje zupełnie swobodnie. My skrywamy przed ludźmi dużo rzeczy, maskujemy się nawet. Ale na ruchy, sposób trzymania się i t. d., nie zwracamy uwagi. Nie wiemy według czego sądzą nas głuchoniemi i nie możemy się maskować przed nimi. — A oni milczą i patrzą na nas swym czujnym, bystrym wzrokiem i widzą na wskroś.
— Nieprzyjemne! — szepnęła pani Walerya. — Nie pomyślałam nigdy o tem.
Otuliła się szczelnie pledem.
Weszli na cmentarz.