Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ojcze — rzekł, siadając na poplątanych korzeniach orzecha — miałem dziś sen.
— Snami wypowiadają bogowie swą wolę.
— Siwooka Pallas-Atene groziła mi w nocy... Ojcze, czy my dobrze robimy, opuszczając labirynt?
— Dedal zmarszczył brwi i milczał.
— Dobrze! — odpowiedział krótko.
— Dziwię ci się, ojcze, że tracisz czas na malowaniu skrzydeł. Czyż bez tego nie potrafilibyśmy się wznieść w powietrze?
— Widzisz, nie rozumiesz mnie, jak zwykle; to jest źle. Mówiłem ci: każde ludzkie dzieło musi mieć swój kształt skończony. Mistrz zawsze powinien być większym od swego dzieła, ale powinien mu dać wszystko, co trzeba. Tylko takie dzieła są miłe bogom i ludziom...
— Ja robię inaczej! — zauważył Ikar. — Ja pracuję tak długo, póki nie zrozumiem wszystkiego, najmniejszej tajemnicy rozpoczętej pracy. Gdy wreszcie ujrzę, że wiem wszystko, że dzieło wykonać mogę, pracuję nad nim jeszcze chwilę, bawiąc się mą zręcznością a potem odrzucam je jako rzecz dla mnie już martwą. Bo ona staje się dla mnie prawdą starą, nieżywą, znaną...
— I tem obraziłeś Pallas-Atenę. Ja taki byłem, gdy myślałem o labiryncie, chciałem stworzyć dzieło, które wessałoby w siebie całą mą duszę lub wypełniło ją po brzegi, aby nie została we mnie