Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

samo nie wierzy... A po co? Aby zwodzić, oszukiwać, aby udawać, że wierzy w szczęście, w świetną poezyę życia — gdy tymczasem — szczęścia niema, niema!
— Zimno! Nawet w słoneczny, letni dzień zimno!
Wstała i skierowała się ku placowi tennisowemu, gdzie Wicio Żelawski grał z Helenką.
— Długo jeszcze będziecie grali?
— Albo co? — spytała Helenka.
— Bo ja zaproponowałabym wam małą przechadzkę... Pójdziemy na słońce, plantem kolejowym.
— Kiedy tam wszędzie tyle letników! — skrzywił się Wicio.
— Pójdziemy na cmentarz, na grób twojej matki — odpowiedziała pani Walerya. — Tam nikogo nie będzie.
— Tak, ma wujeńcia słuszność! Chorzy boją się cmentarza. Chodźmy.
Złożyli na ławeczce rakiety i dyskutując o czemś żywo, szli za panią Waleryą.
W sadzie przystanęła i oglądnęła kilka niskich drzewek. Zajmowała się w ostatnich czasach ogrodnictwem i kazała tu zasadzić gruszki-karły. Wyrabiała z malin i porzeczek wino owocowe, chciała założyć barć — ale nie miała szczęścia do pszczół. Roje marniały lub uciekały.
— Nie będę miała miodu — powtarzała nieraz ze smutkiem.
Od jakiegoś czasu stała się przesądną, jak baba