Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

posąg, ale ledwo dotknięta dłutem bryła marmuru, tak, iż chłopięce, smukłe członki Ganymeda zdawały się być spowite w jakąś lekką a nieprzejrzystą gazę jak w mgłę, z której wynurzała się wyraźnie dziwnie tęskna i żałosnem przerażeniem wykrzywiona twarz chłopca. Twarz ta była tem dziwniejsza, iż oczy jej, mimo, że kamienne, zdawały się być przejrzyste, widzące a tylko zasłonięte jakimś obłokiem, właśnie jak oczy konającego. Dedal nie chciał kończyć zaczętej pracy, bo widok wykrzywionej jakby konaniem twarzy syna był mu nad wyraz przykrym.
Ikar zajrzawszy do szopy cofnął się przerażony, bo oba posągi ustawione do siebie twarzą w twarz miały wygląd, jakby właśnie żywo rozprawiały ze sobą, a tylko na głos zbliżających się kroków wróciły do swej dawnej skamieniałej postaci. Wzruszenie przebijało się tylko w ich licach, niezdolnych ułożyć się w swą zwykłą kamienną maskę.
Rzuciwszy okiem na śpiącego spokojnie ojca, skierował się Ikar ku olbrzymiej bramie, wiodącej w głąb labiryntu.
Ten bok dziedzińca miał kształt świątyni greckiej. Po trzech marmurowych stopniach wchodziło się w podsienie, spierające się na sześciu jońskich kolumnach a zakończone pięknym rzeźbionym fryzem, spoczywającym na architrawach pomalowanych czerwoną i niebieską farbą.
Na fryzie była płaskorzeźba, przedstawiająca bój Lapitów z Centaurami, fronton zaś zamknięty