Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ze szczytów po szerokich stokach w doliny. Od czasu do czasu z kupy nawozu leżącego na polu zerwie się jakaś wrona i kracząc leci nizko nad ziemią.
Śnieżko idzie szybko w górę po stromej, kamienistej ścieżce. Czasami potrącona gałąź obsypie go zimnemi kroplami deszczu, czasami kamień obsunie się z pod nogi i, głucho stukając, spada na dół.
Śnieżko idzie szybko, mimo że pot obfity zalewa mu czoło, serce bije gwałtownie, a piersi zaledwie dech chwycić mogą. I stara się iść cicho, aby nie zbudzić ech drzemiących w lesie.
Chce ciszy, samotności, pustki. Ciszy, aby mógł przysłuchać się sporowi, który wybuchnął w głębi jego serca. Ruch szybki stłumił poswarzone głosy, ale czasem któryś z nich krzyknie głośniej, a wówczas Śnieżko, jak koń tknięty ostrogą, przyśpiesza kroku.
Niech huczy tętno w skroni, niech serce tłucze się w piersiach, niech przed oczami latają czarne kręgi; byle nie słyszeć, nie widzieć!
Szczyt! W przepełnionem białą mgłą powietrzu smutno drży chory, czarny świerk. Kilka głazów, kilka pni zwalonych, pół sągu zrąbanego, czerwonawego, zmokłego drzewa.
Śnieżko usiadł na głazie i zapalił papierosa. Ale nie! Rzucił papierosa i runął na mokrą ziemię, otulając twarz peleryną płaszcza.
Ciemno. Nie widać nic. Wilgotny chłód przej-