Przejdź do zawartości

Strona:Jerzy Bandrowski - Osaczona i inne nowele.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawodzi pieśń, rozpaczliwie smutną, płaczliwą i tęskną. Tak musiała śpiewać Ofelia, siedząc nad wodą pod wierzbą płaczącą.
Piasek chrzęści sucho pod nogami, a pan Śnieżko z lubością przysłuchuje się dźwięcznemu głosowi panny Henryki.
— Zdaje się, nigdy nie będę pobłażliwą, ciociu. Tolerancya jest dla mnie rzeczą niezrozumiałą... jestto jakby kompromis dwóch prawd... a prawda jest jedna.
Śnieżko uśmiecha się. On słyszy co innego:
— Nie znoszę, gdy mi się kto sprzeciwia... jedna jest tylko prawda, moja... żadnych kompromisów... wszystko musi być tak, jak ja chcę.
Tak mówi energiczna intonacya nizkiego altu panny Henryki, tak mówi jej silnie akcentowane, trochę gardłowe „r“....
Przed białą altaną, wśród klombu kwiatów, biega mały Staś, dziewięcioletni brunecik, w kożuszku i w białym pilśniowym kapeluszu. Nucąc z cicha i ruszając się rytmicznie, jakby w jakimś obrzędowym tańcu, zrywa mniej zwiędłe kwiaty. Wśród krzaków dawno okwitłego jaśminu stoi poczerniała figura Flory; z wielkiego rogu, który trzyma w rękach, zwisają bezlistne, zmokłe, wiotkie gałązki powoju, jak poczerniałe frędzle srebrne. Niezręcznie uwity gruby wianuszek zwiędłych kwiatów leży na popękanym piedestale.