Strona:Jerzy Bandrowski - O małem miasteczku.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sam przez się pomysł jest poczciwy, zacny, sympatyczny, ujmujący nawet, forma sonetów jest „Ściśle dotrzymywana”, język i brzmiący dostojnie i grzmiący, a ponieważ poeta nie rości sobie żadnych większych pretensyj, jak to zresztą skromnie sam zaznacza, więc możnaby poprzestać właściwie na paru mniej lub więcej zasłużonych, zdawkowych czy szczerych komplimentach i pójść sobie dalej. Gdyby nie jedna rzecz:
Oto ta miłość do swego małego miasteczka rodzinnego, do miasta swej młodości, miłość wciąż jeszcze tak mocna i wierna, że nawet w dalekiej i gwarnej stolicy nie wygasa, lecz przeciwnie krystalizuje się w sonetach, jest piękna i zasługuje na żywsze zajęcie się, na szczersze słowa. Bo tu jest dobra wola, chęć odwdzięczenia się temu miastu, którego poeta nietylko nie wstydzi się, nietylko go nie wyśmiewa i nie rzuca na niego gromów, aby pokazać, że on jest o wiele lepszy, „mądrzejszy“ niż całe to miasteczko (zdarza się to często), ale przeciwnie, stara się je uwielbić, składa mu hołd, chce mu coś z szerokiego świata przynieść, coś mu od siebie darować. I może to zrobić, bo ma pewne zamiłowania i zdolności literackie, kulturę, a przedewszystkiem — dobrą wolę. Ale nie zdaje mi się, aby najlepszą drogą do tego był historyzm i gloryfikacja zapomocą panegirycznych sonetów regjonalnych. Jest to, w najlepszej wierze, bez płodne fałszowanie rzeczywistości tych małych miast, „bujanie ich“ przez insynuowanie — im wspomnień, któremi one bynajmniej nie żyją, które nie stanowią ich treści, a które zgoła niepotrzebnie mają niby być jak gdyby wystawioną im przez poetę legitymacją do prawa ich udziału w życiu dzisiejszym.
Otóż tak źle nie jest. Te miasteczka istniały, istnieją i istnieć będą niezależnie od swych byłych częstokroć przeżytych, zapomnianych wielkich