Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bzu. Piękno tego poranku było nieopisane i niezrównane. Był on cudny, jasny, promienisty a orzeźwiający, jak budzące się szczęście.
Gęsiego, wolnym krokiem szli ścieżyną żołnierze czescy, wśród nich Niwiński z Ryszanem. W jednem miejscu ścieżka wiodła tuż koło jakiegoś obejścia domowego czy małej „daczy”, stojącej samotnie wśród łąk. Była to obszerna chata, czysto utrzymana, z kwiatkami i firaneczkami w oknach. Z za węgła chaty wyglądał jakiś człowieczyna, który trzymał na sznurku białą kozę, szarpiącą się trwożnie za każdym strzałem. Człeczyna miał na głowie wielki, urzędniczy „blin“ i mundur kolejowca rosyjskiego, ale Niwiński, ujrzawszy jego profil wybitnie mazowiecki, z komicznie zadartym, perkatym nosem, byłby przysiągł, że to Polak. I nie omylił się. Właśnie gdy się zbliżał, jegomość ów, zwracając się do kogoś, stojącego zanim i szamocąc się z kozą, rzekł głośno po polsku.
— To samarska artylerja ostrzeliwuje stację! Stój, psiakrew! — dodał, ciągnąc ku sobie wydzierającą mu się kozę.
„Bieżeniec!“ Jeden z tych, którzy wprawdzie zacnie tęsknili, ale zawsze przeciwni byli wszelkiej robocie, aby „niepotrzebnie nie przedłużać nieszczęsnej wojny.“ Bo dla nich z chwilą wyjścia z Polski Rosjan, a wejścia do niej Niemców — wojna się skończyła, Polska była wolną i nie było się o co bić. — Niemca nikt nie pobije! — wołali i nie pozwalali nawet spróbować, z góry akceptując wszelkich pacyfikujących konsulów regencyjnych, dających zapomogi i wystawiających paszporty na powrót do kraju. I tak już ładnie wszystko było