Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po jakimś czasie i zapewnieniu, że wszystka broń została odrzucona; z zarośli po prawej stronie wyszło trzech żołnierzy czeskich — naprzód jeden, młody, smukły olbrzym w hełmie, z ogromną kiścią bzu po lewej stronie, za nim dwuch żołnierzy z czwartego pułku. Szli zwolna, z bronią w rękach, ale bez przesadnej ostrożności. Młody olbrzym, ująwszy broń pod pachę, idąc, zapalał fajkę. Gasła mu. Podszedłszy na parę kroków do grupy, zaczął z nią rozmawiać, trzymając w lewej garści fajkę, zaś w prawej zapalniczkę benzynową. W tym momencie podniosło się czyjeś ramię i z grupy huknął strzał rewolwerowy.
Czesi natychmiast zaczęli strzelać — zaś młody olbrzym, chwyciwszy karabin jak do pchnięcia, uderzył nim w gromadę ludzką, wyprostował się i niby parobek widłami snop, tak on z kupy tej, również już pryskającej strzałami, podniósł w górę jakieś ciało i rzucił za siebie. Dworski, który przerażony patrzył na tę scenę, spostrzegł, że to była kobieta.
W kilka chwil później na brzegu pozostała, zlana czerwoną posoką, kupa ciał, a tuż przy brzegu, napół pod wodą łódka, przeciążona niespodziewanie bogatym połowem.
— Alem ją przeniósł! — ze śmiechem chwalił się olbrzym. — Opaskę „Czerwonego Krzyża” miała, a na pięć kroków strzelała do mnie... Żydówka! A oni tych „wintowek“ mieli „skolko dusze ugodno“. Widać stąd już jakaś partja uciekła...
— No, ci nie uciekną!