Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z bronią do strzału gotową leżało w krzakach czterech Czechów. A dalej była nad brzegiem łąka, ujęta z trzech stron leszczyną i młodym lasem. Na środku łąki widniał mały nasyp dołku strzeleckiego, przez który przerzucony leżał samotny trup, zaś nad samą rzeką kilkadziesiąt jakichś figur, ciemnych przeciw światłu, w milczeniu a pospiesznie krzątało się koło kilku sporych, czarnych czółen rybackich. Tuż przy brzegu było kilkadziesiąt łokci przestrzeni otwartej, ale dalej zaczynały się wysokie trzciny, ciągnące się Bóg wie jak daleko.
Zorjentowawszy się w sytuacji, Dworski natychmiast przygotował broń do strzału. Zauważywszy to któryś z żołnierzy czeskich, z furją zaczął mu wygrażać pięścią, wyszczerzeniem zaciętych zębów i groźnem spojrzeniem, zabraniając mu strzelać. Dworski z pogardliwym grymasem skinął mu ręką, a potem stuknął się w czoło palcem i wzruszył ramionami, co miało znaczyć:
— Za kogo mnie bierzesz, durniu jeden? Czy ja jestem warjat?
Na co Czech znów odpowiedział uśmiechem i porozumiewawczem kiwnięciem głowy.
Nagle z przeciwnej strony gruchnęło kilka wystrzałów. Pif! Pat! Pif! Paf! Ktoś się tam nad rzeką przewrócił, ktoś krzyknął. W tej chwili i Czesi, leżący po tej stronie, dali ognia, a wraz z nim Dworski i jego towarzysze. W grupie nad wodą zamachano białą chustką. Strzelanina ustała. Po drugiej stronie łąki zawołano kilkakrotnie: — Brosaj orużje! — na co bolszewicy bezładnie zaczęli rzucać o kilka kroków przed siebie karabiny, szable, granaty.