Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Skaut! — zawołał Curuś na Dworskiego. — Znasz teren?
— Nie.
— Więc gdzie się rwiesz? Chcesz wlecieć na „psa“?[1] Czy może masz jaki interes do tyłów bolszewickich? Trzeba wiedzieć, gdzie się jest.
Ale Petrović już zbiegał z wysokiej szkarpy.
— Niczewo nie widno. Idiom.
Szli przez jakiś czas plantem kolejowym. Już widać było tu i owdzie dołki, wykopane w szkarpie przez strzelców. W jednym — zupełnie jak w grobie, leżał trup, wyprostowany, sztywny, z woskową twarzą i otwartemi ustami. Walały się koło niego gilzy i białe puszki z konserw. Parę kroków dalej znów zobaczono w żółtym dołku trupa, zwiniętego w kłębek.
— Praktycznie to sobie urządzili — zauważył z zimną krwią chorąży. — Przysypać ich tylko ziemią i śladu niema. Phi, tu widzę cały klub! Zaskoczeni. Strzały z bliska! — objaśniał wskazując kilku okrwawionych ciał, zwalonych prawie na kupę, ze straszliwie porozbijanemi głowami.
— Kitajec! — z dziwnym jakimś uśmiechem pokazał Petrović żółtego trupa z charakterystyczną mongolską twarzą.
Dworski wzruszył ramionami.
— Pocóż ci się tu pchają?

Idąc dalej, wciąż już natrafiali na trupy, skrzynie z amunicją, porzucone granaty ręczne, kociołki, czasem broń. Raz poraz z wyciem wylatywały nad ich głowami szrapnele. Dworski mimowoli

  1. Tak żołnierze czescy nazywali karabin maszynowy.