Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszędzie już widać było wojsko i żywy ruch. Lśniły hełmy, bagnety, dymiły ogniska. Nieco dalej stał, dziwnym cudem przesunięty na lewy tor — cały eszelon — kilkadziesiąt „ciepłuszek“, ozdobionych różnemi malowidłami i napisami, udekorowanych zielenią. Napół ubrani żołnierze, kręcili się koło wagonów. Kilku umączonych piekarzy, rozstawiwszy się, szybko przerzucało sobie z rąk do rąk świeżo upieczone, rumiane bochenki chleba. Na drucie, przetkniętym przez mosiężne gardy dwuch szabel, wbitych w ziemię, wisiał kocioł, w którym gotowała się kawa.
— Eszelon pierwszego pułku! — rzekł jeden z Czechów, jadących drezyną.
— A jeśli trzeba się będzie cofnąć? — spytał Dworski.
— Nie można. Niema gdzie.
— No — a jeśli?
Czech zwrócił ku niemu spojrzenie niebieskich, natarczywych oczu.
— My się cofnąć nie możemy! — rzekł z naciskiem. — Musimy naprzód iść.
— Ba jo! — rzekł drugi. — Żeby nie wiedzieć co — musimy iść naprzód, musimy Samarę wziąć.
Towarzysz jego już się rozpalił. Podrażnił go tajony niepokój.
— Dlaczegobyśmy nie mieli iść naprzód? — krzyknął, jakby się z nim kto kłócił. — Pod Bachmaczem było gorzej, tam na jeden nasz pułk szła cała dywizja niemiecka a przecie rozbiliśmy ją. A to tu nie są Niemcy!
— Bodejt' ne! — roześmiał się drugi — Dużo tu masz prawdziwych „krasnoarmiejców?“