Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sztab. — Ale nie poddamy się! Spłoniemy tu raczej, jak świeca, do cna, do ostatniego człowieka!
— Lepiej, Czeczku, nie spłońcie! — mitygował go Niwiński żartobliwie. — Wroga najlepiej przeżyć! Świeczka świeczką a dywizja dywizją. Każdy z twoich żołnierzy powie ci, że woli słońce od dwudziestofuntowej gromnicy, a cóż dopiero od świeczki! Kiedy weźmiecie Penzę? — dodał, ruchem głowy wskazując miasto, w którem rozszczekały się karabiny maszynowe.
— Lada chwila. Co? — zwrócił się pułkownik do jakiegoś „cywila“ — Do domu? Póki z Penzy nie wyjedziemy, nikomu na wyjazd pozwolić nie mogę.
— Wasz — stwo, ja cztery dni już w domu nie byłem.
— Ja cztery lata, a wciąż jeszcze muszę się bić.
— Dzieci w domu zostały.
— Dzieci! Szczęśliwy człowieku, wy macie dzieci, a ja, choć jutro mogę być zabity, nie mam ich!
— Gdybyś był, Czeczku, jeszcze dodał „Kto je za mnie zrobi!“ byłbyś stanowczo przesadził! — roześmiał się Niwiński.
W sztabie spotkał Niwiński kilku znajomych oficerów, ale rozmawiać nie można było. Wciąż buczał telefon, krzyczał Czeczek, wpadali żołnierze z raportami.
— Kiedy Penza padnie? — wołał Czeczek do kogoś przez telefon.
Położył słuchawkę, wielkiemi, czarnemi oczami powiódł po ścianie, jak uczeń, kiedy się namyśla nad odpowiedzią, wreszcie mruknął: