Był to pułkownik Czeczek, dowodzący pierwszą, tak zwaną „husycką” dywizją czesko-słowacką. Młody człowiek średniego wzrostu, z pewną skłonnością do tycia, może zanadto ściśnięty srebrnym pasem oficerskim, silił się na dostojność i rycerską powagę, ale jego pucułowata, świecąca, bronzowa od słońca twarz promieniała zadowoleniem a duże, ładnie osadzone, czarne oczy świeciły wesoło, trochę po łobuzersku nawet. Stosując się do nowych, demokratycznych, bolszewickich czasów, dywizjoner był w „rubaszce“, bez żadnych, wpadających w oczy, odznak oficerskich. Na wielkiej, gładko przyczesanej, czarnej głowie miał zamałą, nazbyt kokieteryjnie na prawe ucho zsuniętą czapkę, uszytą francuskim krojem, a zwaną po czesku „kundiczka”.
Ujrzawszy Niwińskiego, wystawiającego głowę z poza stosu progów dębowych, Czeczek na chwilę zaniemówił, jak gdyby widmo zobaczył. Wtedy Niwiński, który go dobrze znał jeszcze z Kijowa, przyłożył rękę do kapelusza. Wpatrzony w niego dywizjoner zrozumiał, iż nie ma do czynienia z duchem, skończył swe przemówienie i poskoczywszy doń, zaczął się z nim serdecznie witać.
— Więc i ty tu, panie Wojciechu! — wołał, ściskając go serdecznie — Nie opuściłeś nas!
— Nie miałem się już gdzie schronić! — śmiał się Niwiński, ujęty tem powitaniem. — Alem też wpadł!
— Napadli na nas! — skarżył się Czeczek, biorąc Niwińskiego silnie pod ramię i prowadząc go do budki zwrotniczego, gdzie mieścił się jego
Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/33
Wygląd
Ta strona została przepisana.