Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

można było, bo z komina lokomotywy, opalanej drzewem, sypały się niezliczone roje czerwonych iskier. To po tej, to po tamtej stronie wagonu, niby czerwony warkocz komety, leciały ognie.
— To już Mandżurja. Jesteśmy na terytorjum chińskiem.
— Czyli, że bolszewicy nie mają tu do nas prawa? — zapytał chorąży.
— Jużci że nie!
Curuś odetchnął.
Tak. Nareszcie. O to szło. Raczej na terytorjum chińskie, terytorjum mandarynów i „fudziadzianiów“ — niż pod panowaniem bolszewickiem! To była myśl zasadnicza. Byle się wydostać — jedni tak, drudzy kupą, jako wojsko...
— Jabym się wcale nie dziwił, gdyby nasza dywizja skoczyła wprost do Mandżurji — dodał Curuś — Po cholerę nam bić się pod jakiemiś Irkuckami...
Na drugi dzień stanęli w Borzi, małej stacji, wówczas kwaterze Siemionowa. Stacja była w rękach Japończyków, którzy jednak z trudem dawali sobie radę z powikłanym ruchem i tłumami pstrej publiczności. Krążyły wśród niej patrole śniadych żołnierzy w białych lub popielatych „boa”, z płomieniami szerokich bagnetów nad głowami, ale żołnierze ci byli niemi — z nikim nie mogli się porozumieć. Zaś na stacji aż się kłębiło od „międzynarodów”, latających od naczelnika ruchu do biura telegraficznego i nawołujących się we wszystkich możliwych językach od mundurów amerykańskich, angielskich, czeskich, francuskich, chińskich, nawet włoskich. Opodal widać było wielką