Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/328

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lokomotywy odbijał się czerwono w skórzanej kurtce robotnika, niby wszmelcowanej zbroi, podczas gdy lekko ubrany Chińczyk miotał się na grudach węgla jak tobół brudnych szmat.
— Czegóż go bijecie? — wstawił się Niwiński.
— On Kitajec, jewo bit' nada! — odpowiedział poważnie maszynista.
Napróżno tłumaczył sobie Niwiński, iż rozlegający się z małej, białej stacyjki szeroki widok jest piękny, że czerwień zachodzącego słońca ożywia go i że wychowane tu dzieci zawiadowcy stacji cuda mogłyby opowiadać o nieznanych dziwach tej martwej na pozór krainy.
— Ale ostatecznie i o kryminale romanse pisano, a przecie co kryminał to kryminał! — zakonkludował.
Nie, to nie było ponętne. Zawiadowca takiej stacyjki między Irkuckiem a Charbinem to drugi latarnik... To męczennik cywilizacji, bo ktoś przecie na tych stacjach siedzieć musi.... w takiej głuszy, w takiej dziczy... Co widzi? Czasem wojsko, a przeważnie chłopstwo, grubych ludzi w futrach i pijanego maszynistę, bijącego po mordzie chińskiego palacza...
Wreszcie góry zostały sforsowane i pociąg zaczął lecieć serpentyną w dół.
Ściemniało się już, więc nic widać nie było, a jednak mimo to czuło się pod sobą a raczej przed sobą szeroką, wygrzaną słońcem dolinę. Robiło się coraz cieplej, a krzyk i szwargot na małych stacjach świadczył, iż pasażerów jest dużo, czyli że pociąg wjechał w kraj gęsto zaludniony a zatem uprawny i żyzny. Ale wyglądać przez okno nie