Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nowo, ale nie na wiele przydaje się na tym padole, gdzie rzeczy się tak prędko nie powtarzają! Na szczęście miał z sobą „misjonarza”, dla którego znów rozmowa polityczna dopiero wówczas zaczynała mieć „smak”, gdy jego oponent ledwo już mamlał bezzębnemi dziąsłami. „Misjonarz“ z rozmów tych był dumny, ale Niwiński przyrównywał je do dziecinnej zabawy w wolanta. Odrzucana rakietą czerwona piłeczka z piórkami lata z jednej strony na drugą, póki wreszcie nie wpadnie w piasek. I nic więcej.
W Omsku przekonał się też, iż mimo rozkazu „czoło na zachód“, Czesi absolutnie pragną się z Rosji wycofać. Kiedy „dusił“ skarbnika czeskiego o pieniądze dla wojska i na werbunek, Czech żachnął się i warknął:
— Zawieście werbunek!
— Jakże wojsko bez werbunku?

— Tonie róbcie wojska. Pomyśl tylko: kontakt ze Wschodem mamy już oddawna, a co sojusznicy zrobili? Pieniędzy nam nie dają, ani jednego żołnierza nie przysłali, nie robią nic... Przysłali dla jednego pułku japońskie „gwery”, o amunicji zapomnieli... Jesień idzie, nie mamy kożuchów dla wojska... To są blbci ne sojusznici...[1] A bić się mamy wciąż? Nie mówię, kiedy tu nikogo innego nie było, ale teraz? Niech tu przyślą wojska amerykańskie, niech przyślą japończyków, niech się „ruscy” biją... Nasze wojsko prawie pół roku nie schodzi z pola... Jeśli „ruscy” sami nie chcą

  1. To głupcy, nie sojusznicy.