Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To pewnie Czeczek! — westchnął z ulgą — No, teraz można spać spokojnie.
Czeczek, który dowodził brygadą czeską pod Zborowem, miał opinję bardzo zdolnego oficera.
Dzień wstał piękny, ale kapryśny, chmurzący się co chwilę. Penza świeciła zdala, cała biała, a tylko huczała głośniej niż poprzedniego dnia. Czesi w wagonach popijali czarną kawę, zupełnie już pewni siebie, spokojni i weseli.
Niwiński wałęsał się jakiś czas między nimi, ale podejrzliwi Czesi wciąż go zaczepiali, wietrząc w nim „szpiega.“ Nie chcąc, nieumundurowany i nieznany żołnierzom, kręcić się wśród nich, zawadzać i narażać się na nieprzyjemne pytania, wyszedł na dach wagonu, by stamtąd może coś niecoś zobaczyć.
W mieście nie widział nic, prócz czerwonej chorągwi na jakiejś wieży — za to jeden rzut oka na tory kolejowe i na to, co się na nich działo, przekonał go, że bolszewicy, napadając na Czechów właśnie w Penzie, doskonale wiedzieli, co robią.
Ta garść Czechów — bez artylerji — uwięziona między dworcem osobowym a towarowym, przykuta była na małej przestrzeni do miasta dużego, bronionego szeroką rzeką, osłonionego sadami i leżącego na wcale stromem i sporem wzgórzu. Na wschodzie mieli Czesi przed sobą Wołgę i most syzrański, broniony przez Syzrań, prawie stotysięczne miasto ze swym „sowjetem“, uzbrojonym proletarjatem i słynnym obozem jeńców, liczącym przeszło siedem tysięcy żołnierzy austrjackich, węgierskich i niemieckich. Prócz tego z dwuch stron prowadziły do Penzy dwa tory,