Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przepadło. Mnie to, rozumiesz, w tym wypadku nawet na rękę, ale doprawdy... Więc wszyscy ochotnicy, wszystkie oddziały z Syberji, z Dalekiego Wschodu mają jechać do Bugurusłanu? Jakie to koszta! A potem —
Znów urwał.
— Chcesz powiedzieć: z powrotem?
— Samo sebou! Zrozumiej — przenosimy intendenturę z Kurganu do Omska.
— Ale przecie idziecie naprzód...
— Bengal! To w lecie, dla efektu, żeby wypielić coś... Ale „kluci“ mają tego już dość... Chcą do Francji...
Niwiński pomyślał chwilę.
— A rozumie się. Podróż do Władywostoku, odpoczynek, reorganizacja, ładowanie na statki, podróż do Francji, wylądowanie, znowu reorganizacja... Rok otmazuńku... A tymczasem wojna może się skończyć...
Doktór Praszil patrzył na niego spokojnemi, bezbarwnemi oczami.
— Sam to rozumiesz! — rzekł. — A powiedz tam swemu majorowi, żeby w tym obozie bardzo uważał... Niech się stara o eszelony i lokomotywy...
Po szczęśliwem załatwieniu sprawy obozu Niwiński miał odwieźć majora do Ufy, a potem jechać do Czelabińska, do pułkownika Syrowego. Pożyczywszy sobie tedy od inżyniera „jego“ wagon osobowy drugiej klasy i przyłączywszy do niego wagon chorążego Curusia, wziął z sobą jego kilkunastu ludzi, jego maszynę do szycia a wreszcie jego samego.
— Poco się masz w Samarze marnować? — rzekł mu.