Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I nie zostało w tym człowieku już nic, prócz tej ambicji i tego prawie nadludzkiego „ja muszę“.
Powstał towarzysz majora, niski, pulchniutki, ugrzeczniony i poczciwy — kapitan byłej armji rosyjskiej. Przemówił pojednawczo, wygładzał, polerował i przysypał wszystko garsteczką ubożuchnych frazesów.
Ale major był nieprzejednany.
— A wasza pierwsza kompanja jest już na froncie! — rzekł do Niwińskiego z wyrzutem.
— Wiem. Poszła na front po karabiny maszynowe i po płaszcze.
— Ale to jest przeciwne moim instrukcjom.
— Mnie żadne instrukcje nie krępują, a major jeszcze komendy nie objął.
— W mojej instrukcji wyraźnie stoi: Wojska mają być użyte nie do walk z sowjetami lecz z Austro-Węgrami i Niemcami.
— A co Murman i Kaukaz? A czy na bolszewickim froncie mało Austrjaków i Niemców?
— To mnie nic nie obchodzi. Instrukcja mówi: Nie do walk z sowietami.
— To może major do Francji pojedzie?
Inżynier łagodził. Bagatelizował szczegóły, pozostawiał je na później, spieszył z oddaniem wojska w ręce oficerów, byle ci uznali zwierzchność komitetu, szył na wielką skalę, ale niedbałą, grubą fastrygą. Już coś nowego widział przed sobą i spieszył się, niecierpliwił.
A wtem wśród jasnej, rzadkiej zieleni ogrodu zamigotały amaranty i do obradującej grupy zbliżył się młody rotmistrz, wysłany z Omska w sprawie legjonu do komendy korpuśnej w Czelabińsku.