Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziw, że jednego tylko! Każda armia, organizująca drugą armię, musi w niej mieć swoich oficerów. Ilu Francuzów służy w tej armji, którą we Francji organizuje jenerał Haller!
— Ja mam rozkaz organizować przy Francuzach! — rzekł z uporem major.
— Niema ich tu wcale!
— I owszem. Ja już nawet byłem z wizytą u majora Dutronc...
— U majora! Tak, major francuski tu jest. Ale żołnierza niema ani jednego. Zresztą wszystko jest w rękach Czechów.
— Co mnie Czesi! — rzucił major wzgardliwie.
Niwiński wpatrzył się w majora.
Był to przystojny człowiek, młody, ale już siwy. Od siwizny tej odbijały wielkie, czarne oczy, jakby smutne trochę, lecz uparte, chorobliwie krzyczące światu o swem postanowieniu, do szaleństwa, ostatnim wielkim wysiłkiem wewnętrznym stanowcze, oczy o promieniach wysilonych. Rysy twarzy pociągłej, śniadej, były prawie regularne, sympatyczne, tylko gruba warga dolna wnosiła w nią coś z nieokrzesanej tępoty.
Wpatrując się w tę twarz całą siłą wzroku, wszystkiemi zmysłami próbując odczytać hieroglif, Niwiński naraz zrozumiał. Oto miał przed sobą nowego oficera polskiego, żyjącego jedynie upórem i wolą zaciętą szaleńca, kręcącego wciąż bicze z piasku, stawiającego twierdze na lodzie. Zapewne, człowiek ten miał skłonność do siwizny, stanowczo jednak osiwiał zbyt młodo. A ten smutek, ten jakiś ból czarny w oczach, to krew brocząca z ran, odniesionych w niejednej walce duchowej.