Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z życzliwości nieprawdopodobnie przesłodzonej i trzy cudne, cukrem obficie posypane, rumiane pączki, gdy naraz padło kilka strzałów karabinowych, a po nich rozległy się krzyki. Niwiński wychylił się z ciepluszki i ujrzał dwóch żołnierzy czeskich, idących szybko od strony dworca osobowego. Jeden z nich był ranny; na jego żółto-gliniastym szynelu widać było wielką, burą plamę.
— Bolszewicy strzelają do naszych chłopców! — wołali żołnierze.
— Co się stało? — pytał Ryszan, wyskoczywszy ze swego woza.
— Bolszewicy zaczęli strzelać do „kluków“, którzy wyszli na „progulkę“.

Zaczął się ruch. Rozesłano patrole. Nad eszelonami zachichotało kilka szrapneli. Przesunął się powoli pociąg z trzema ustawionemi na platformach samochodami pancernemi. Na maszynie, przy maszyniście, pilnując, aby nie uciekł, stali żołnierze czescy z bronią, gotową do strzału. Zatrzaskały karabiny maszynowe — ostrzelano z nich zarośla nadbrzeżne. Przesunięto pociągi, eszelon sztabowy za dwa puste. Zleciała z nasypu tyraljera czeska i poszła naprzód, podczas gdy za pierwszym zaraz pociągiem, kryjąc się za kołami wagonów, uklękła rezerwa. Kule jęczały i trzaskały w powietrzu, szrapnele leciały, chichocąc jadowicie, grzmotnęło kilka granatów.