Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żyki brodate, baby, chłopcy. Mały chłopak ciągnął torem cztery karabiny, szurując kolbami po progach i kamieniach. Piętrzyły się stosy czerwonych skrzyń z amunicją.
Dalej tor był już pusty.
Ale nadole, u nasypu kolejowego, stały na ślepych torach długie szeregi wyranżowanych wozów. Naraz wypadło z poza tych wozów kilku zbrojnych w karabiny, czarno zarośniętych Madjarów.
— Kuda leziesz! — wołali na niego.
Sklął ich rdzennie po rosyjsku. Odeszli śmiejąc się.
— Czego te cygańskie mordy tu się włóczą? — myślał Niwiński — i w dodatku uzbrojeni...
Zauważył, że jest na torze zupełnie sam. W tę stronę, co on, nie szedł nikt.
Wreszcie spotkał oficera czeskiego z biało-czerwoną wstążeczką na czapce. Ten odprowadził go do eszelonu sztabu dywizji, a tam Niwiński był już w domu. Spotkał mnóstwo znajomych, spotkał kuzyna swego, Ryszana, znanego z brawury oficera a zarazem poetę czeskiego, słowem: Już wyjechał z Rosji. Pytano go o nowiny, przestrzegano go, że bolszewicy lada chwila na eszelony czesko-słowackie napadną, wypytywano o znajomych, częstowano papierosami, wódką, wreszcie przypomniano sobie o rzeczy najważniejszej i wysłano go do wagonu, w którym mieściła się kuchnia, na obiad.
Niwiński, który oddawna właściwie nic treściwszego nie miał w ustach, jadł z wilczym apetytem, zaś kucharze, widząc to, dodawali mu jeszcze. Właśnie jeden z nich podał mu szklankę herbaty,