Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kieliszków spirytusu z prywatnej flaszeczki z jakiegoś lekarstwa, przeważnie pamiątki po ostatnich kawalerskich cierpieniach. Przytem księżyc się wysadził i tańczył na niebie kozaka.
Wieczór się udał, ale cierpienia legjonu bynajmniej się nie skończyły.
Biegły w transportach wojsk Iwanow-Rinow „zwędził“ legjon po drodze. Zrobił, jak przyrzekł — wysłał oddział do Czelabińska i nawet do rozporządzenia komendy korpusu — tylko nie czeskosłowackiego a „stepowego”, który załatał Polakami jakąś lukę na jekaterynburskim froncie. Nic w tem tak bardzo tragicznego nie było — wysłany w głąb kraju pieszy rekonesans na przestrzeni trzydziestu wiorst nie znalazł nieprzyjaciela, a panikę wywołał tylko wśród swoich. Chłopi, spotykający oddział, wciąż donosili komendantowi oddziału polskiego, że przed nim kręcą się jacyś czerwoni żołnierze. Niezbyt biegły w sztuce wojowania komendant raz i drugi wszystkich zdolnych do boju ludzi ukrył za eszelonem, na pierwszy strzał wystawiając szewców i krawców, łatających w otwartych wagonach buty i naszywających amaranty na dziurawe portki. Można sobie wyobrazić, jak się ci artyści wściekali. Skończyło się jednak na strachu, pokazało się powiem, iż „czerwoni żołnierze“ są w rzeczywistości amarantowi. Dopiero później udało się ostatecznie legjon z pazurów moskiewskich wyciągnąć.