Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na ulicy ogarnęła ich chmura kurzu. Upiornie, wrogo: mignęły z poza niej ciężkie, niskie mury twierdzy. Zawył stepowy, azjatycki wicher.
Szli dłuższy czas w milczeniu, aż wreszcie prezes odetchnął głęboko i rzekł:
— To była scena godna Żeromskiego.
Nadszedł dzień, w którym uratowany legjon miał wyruszyć do Czelabińska. Oficerowie legjonu wydali w „Domu Polskim“ wieczór pożegnalny, na który zaprosili też kilku Czechów, w ich liczbie prezesa Rady Narodowej i Ryszana. Ci dwaj dostojnicy, obawiając się trochę krytyki znanych z dworskości i ogłady Polaków, otoczyli się świtą najmniej zdziczałych oficerów czeskich. Ale obawy ich były próżne, bo towarzystwa, jakie się zebrało w małym, zielonym ogródku Domu Polskiego, sam Imć Chorąży oszmiański nie byłby się powstydził. Tyle lat ludzie już wojowali! Jadło bractwo z wilczym apetytem, piło nie gorzej, a muzyka, niekompletna wprawdzie lecz zato przedziwnie huczna, tak dęła w jakieś miedziane armaty ręczne, że słuchacze aż czerwienieli. Gdy wreszcie twarze stały się tak amarantowe jak otocze na czapkach, zaczęto na przemiany śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła“ i „Kde domow mój”. Czar tych zgodnych głosów odpowiadał harmonji orkiestry. W ulicy, za wysokim parkanem, płoszyły się nawet konie stojących niedaleko Kirgizów — dorożkarzy, krzaki bzu drżały jak w dreszczach, jednem słowem było nadzwyczaj przyjemnie. A kiedy już wspólne zapasy wódki skończyły się, w całej pełni zajaśniała gościnność Polaków. Oto to ten to ów podchodził do Czechów i dolewał im do