Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wciąż odwoływać do „plenum“, co zmuszało do powtórnego przeżuwania spraw już załatwionych.
Inżynier omdlewał i zażywał chininę.
Niwiński klął:
— Senatores boni viri, senatusque mala bestia. Teraz zaczynam rozumieć dyktaturę. Jasna rzecz: Z mądrem zdaniem zgodzi się każdy, o ile może je zrozumieć. Rozumniejsi rozumieją prędzej, u głupszych, to trwa dłużej. Czeka się na zgodę powszechną? Nieprawda, na aprobatę ostatniego durnia z Komitetu. On decyduje. Jabym wolał inaczej: Najprzód się zgódźcie, potem starajcie się zrozumieć!
Byli to jednak ludzie pełni zapału i jak najlepszych chęci, ofiarni, zacni. Niektórzy znajdowali się już w drodze na Murman, skąd niemal widziało się już upragnione brzegi Francji, a przecie zawróceni z Wołogdy przez misję francuską, bez szemrania wrócili na Syberję z nowemi zadaniami, inni już stali pod murem i patrzyli w lufy karabinów bolszewickich i tylko cudem uniknęli śmierci, jeszcze inni służyli w czeskich bataljonach szturmowych.
— Marudzą, marudzą a czasu niema! — jęczał inżynier.
Wtem stał się cud.
Ktoś nieznany, podróżujący niewiadomemi drogami, dał komuś jakiś świstek. Ten świstek dostał się do rąk chorążego Curusia w Samarze, a chorąży Curuś pchnął go przez skauta Dworskiego do Omska. I oto naraz w dusznych, ciemnych pokoikach na Tarskiej, wśród ludzi, pocących się z wytężenia i gorąca, stanął młody skaut