Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedy pociąg się zatrzymał, słychać było ciągnący od pól i lasów szum, głęboki i mocny, jak szum wezbranego morza, ton potężny, rozkołysany, żywiołowo, modlitewnie prosty, jakby wołający o człowieka i opiekę jego małej, wątłej a przecie tak potężnej dłoni. Bezludzie nasuwało na myśl obrazy przyszłych miast i przyszłego rozkwitu, niezwykły widok skromnej, jednokonnej „telegi“ na drodze polnej budził w sercu rzewność i tkliwość dla tych sierot ludzkich, tak rzadko rozrzuconych w pustkowiu, nad którem pogodnie i cicho płonęła błogosławiąca światłość słoneczna.
Przyszedł Kurgan — mała mieścina wśród nieskończonego stepu. Niwiński wysiadł tam, aby z czeskim komendantem stacji załatwić sprawę polskiego punktu zbornego. Z przybycia dziesięciu — aż dziesięciu żołnierzy polskich obecny przypadkiem na stacji komendant garnizonu czeskiego nadzwyczaj się ucieszył. Miał wszystkiego kilkudziesięciu ludzi i ta garstka Polaków była dla niego wielką pomocą. Obiecał dostarczyć mundurów i broni ochotnikom, jeśli mu się tych ludzi pozwoli używać do służby wartowniczej. Niwiński zgodził się.
— Zrozumiejże, bracie! — tłumaczył mu. — Im więcej ochotników odziejesz, uzbroisz, tem więcej będziesz miał żołnierzy. A to co?
Szedł szereg dosłownie półnagich ludzi, w spodniach tylko i butach, od pasa nagich. Ich ciemne, jak bronz, ciała lśniły od potu.
— To? To jeńcy niemieccy! — uśmiechnął się Czech. — Pracują tu w intendenturze jak żydzi przy budowie piramid.