Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

—, Ki djabeł?
Cały ten „cortége” pochylił głowy w ceremonjalnym ukłonie. Ksiądz prałat Danobis przedstawiał Niwińskiemu nieznajomych.
— Attaché hiszpański. Attaché kubański.
— Aha!
„Kubańcowi” spojrzał Niwiński prosto w oczy — i uśmiechnął się. Kozak zaczerwienił się, zmieszał i wściekłym wzrokiem spojrzał na Danobisa.
Hiszpan przemówił po angielsku.
Jest spokrewniony z arystokracją austrjacką. Czy może Mr. Niwiński zna Colloredo — Mansfeldów? A może Pallavicinich? Może Medinów v. Rittsburg? Nie? Jakżeż to pięknie, że w Ufie organizuje się wojsko polskie!
— But, Mr. Niwiński, do’nt be a bolshevist, do’nt be!
— Do’nt be an ass! — rypnął mu Niwiński prosto w oczy.
Za ścianą kancelarji rozległ się szczęk nabijanych karabinów.
Attaché hiszpański tak się zdziwił, że na chwilę zaniemówił. Czy Danobis zrozumiał, czy odczuł instynktownie, że coś się przykrego święci, dość że dał znak — ponure amarantowe draby pod ścianą skłoniły się i wyszły procesją za naczelnikiem-prałatem.
Po południu zaczęły się znowu pertraktacje.
— Mam w stadjum organizacyjnem kompanię! — mówił Niwiński. — Potrzebuję oficerów. Zwracam uwagę: W bardzo, bardzo krótkim przeciągu czasu będę potrzebował komendanta bataljonu i odpowiedniej ilości oficerów. Jeśli tacy