Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widzieliśmy, że tych ludzi prowadzono pod bagnetami! W gazetach opiszemy!
— Hallo!
Niwiński wyciągnął swą legitymację członka „międzynarodowej komisji dla spraw jeńców“.
— Działam na podstawie rozkazu i instrukcji. Proszę spróbować krytykować! Nie radzę i nikogo o zdanie nie pytam.
— Jakiem prawem zabrano nam „medressę”? Pułkownik Czeczek dał ją sztabowi.
— Czeczek dał ją wojsku polskiemu. Gdzie macie wojsko?
— Ale możemy mieć każdej chwili!
— Zróbcie to!
— Haniebny podstęp! Niwiński, jak przyjechał do Ufy, nie miał więcej niż dwudziestupięciu żołnierzy. Teraz zmobilizował sobie jeńców — i udaje, że ma wojsko...
— Dobrze. Jeśli macie więcej, ustąpię wam.
Następnego dnia wczesnym już rankiem był w koszarach, dokąd przywiózł też znowu trochę wyproszonych mundurów i rynsztunku.
W kuchniach paliło się, ludzie weseli i pełni otuchy, pili herbatę.
Wtem przybiegł żołnierz z wiadomością, że „cała kupa oficerów z księdzem wali do kancelarji“.
Istotnie, w kancelarji, ustawiony długim rzędem pod ścianą stał „sztab” amarantowy — na prawem skrzydle Danobis wyniosły, z fioletami i z pozłocistym łańcuchem na szerokiej piersi, obok niego oficer kozacki i jeszcze jakiś oficer w dość dziwacznym mundurze.