Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trzeba było nie iść — lecz lecieć z czasem, nie mając chwili do namysłu. Oto tak niedawno jeszcze stał na dworcu penzeńskim ze swemi dwoma kuferkami w rękach i kłócił się z bolszewikiem czeskim, który go chciał aresztować... A potem Lipiagi, poranek na moście samarskim...
W świetle księżyca mignęła w oddali srebrna, misternie dziergana, koronkowa wstęga.
Most syzrański!
— Pamiętasz? — zaszemrały zcicha fale Wołgi.
Wspominał Niwiński kuszącą, tajemnicą, błękitną obietnicę, wspominał gorące pytanie swoje i ten palący ból zawiści...
A oto, ledwie parę tygodni minęło, zbliżał się do tego mostu w cichych, miękkich objęciach rzeki jako komendant statku, wioząc kilka tysięcy ludzi ze stworzonego przez Wielką Wojnę dziwacznego miasteczka, które jednym ruchem palca z mapy wymazał.
Zatrzeszczał maszynowy karabin warty czeskiej, mignęły sygnały świetlne, przeciął ciemności olbrzymi, szeroki miecz białych promieni.
Wołga śmiała się cichem, słodkiem chichotaniem fal...