Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na tle prawie czarnego nieba, obwieszonego festonami z posępnych, poszarpanych chmur, widać było w oddali białe ognie szrapneli. Ale potem niebo wypogodziło się, pokazał się księżyc i Wołga zagrała srebrnym blaskiem w całej swej szerokości.
Było cudownie.
Niwiński stał na przodzie statku, zapatrzony w migotliwy przestwór wodny i sygnały świetlne, połyskujące na brzegach. Noc była letnia, ciepła, cicha. Jeńcy usadowili się na pokładzie, jedli, palili papierosy, rozmawiali. Żołnierze Niwińskiego, zjadłszy olbrzymi kocioł jajecznicy, posnęli z karabinami w rękach. Naraz zawisł w powietrzu cichy, dojrzały, pełnodźwięczny akord głosów męskich i zabrzmiała stara, dawno znana pieśń. To śpiewał chór jeńców-Rusinów.
Zaś Niwiński rozważał swe tak dziwne od jakiegoś czasu życie. Rozumiał dobrze, iż wszedł na drogę, jaką nigdy dotychczas nie chodził, a której wilczych dołów żadne rozumowanie zasypać i wygładzić nie mogło. Była to droga samodzielnego twórczego czynu. Widział i jasno zdawał sobie sprawę z tego, iż rzecz, której się jął, jemu i jego towarzyszom musi wyrosnąć ponad głowę, a któż mógł przewidzieć dalszy jej rozwój, kto mógł przewidzieć koniec? Gmatwały się sprawy tak, iż prawie zupełnem niepodobieństwem było robić dobrze, nie robiąc równocześnie źle — jak zwykle na tym świecie, kiedy człowiek zabierze się do jakiejś rzeczy, z których każda ma zawsze nie, jak się zwykło mówić, dwie strony, ale znacznie więcej...