Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nic do gadania, nikt nie może ani rozkazać ani zakazać — a zatem jednomyślność zupełna, co? Teraz ten, kto zechce co robić, nie będzie potrzebował z niczem się liczyć! I dopiero teraz można coś zrobić...
— Ale kto będzie robił?
— Tego, co jest potrzebne naprawdę, nie robi nikt... Rodzi się samo...
— Samo! — westchnął Curuś.
Szli przez chwilę w milczeniu.
Niwiński cicho ale wesoło pogwizdywał do taktu żałobnego marsza.
— Masz co pewnego? — trącił go Curuś łokciem.
— Jest jedna pewna rzecz: Że tu już nic niema i może robić — kto chce.
U wejścia na cmentarz Curuś znowu zgubił się w tłumie.
Niwiński ocknął się nagle u boku pułkownika Szweca. Dzielnie zaatakował wraz z nim dostęp do grobu, nad którym też wreszcie stanął.
Rozpoczął się szereg mów a zarazem symbolizujący je znakomicie rzęsisty deszcz. Nad grobem pojawił się pułkownik Czeczek.
— Żiszmarja! — przeląkł się Szwec. — Taki dobry oficer a tyle mówi! Popatrz, żołnierze głowy pospuszczali, jak tylko go ujrzeli...
Czeczek wyprostował się. Przerażającym językiem rosyjskim, nieledwie z gruzińskim akcentem, tłumaczył zebranym, że Samara leży nad Wołgą, która jest największą rzeką w Europie, że w Pradze