Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To może być jakieś tragiczne niedopatrzenie! — mówił sobie Niwiński. — Coby tu robić? Najlepiej — położyć się spać na ten temat!
Tak też i zrobił.
Zbudziwszy się na drugi dzień, długą chwilę leżał nieruchomo i jak najbardziej biernie, pozwalając myślom, wspomnieniom, wrażeniom gadać sobie niedorzecznie nakształt małych dzieci, bawiących się na garonie. Słuchał i czuwał. Prawie że wiedział, ale wciąż jeszcze nie mógł sobie przypomnieć.
Zamyślony, wstał, ubrał się i wyszedł na miasto. Zwykle, zamiast śniadania, pił sześć do ośmiu szklanek gorzkiej, gorącej herbaty — wypadająca na niego, jako dzienna porcja burżuja, jedną ósmą część rosyjskiego funta chleba zjadał wieczorem na kolację — dziś jednak, wybierając się już w podróż, postanowił zjeść śniadanie w kawiarni. Ponieważ mieszkał tuż przy Twerskiej, wstąpił do Boma.
Było ledwie po dziewiątej, na publiczność rosyjską zawcześnie, więc kawiarnia świeciła miłemi pustkami i nie była zadymiona.
Nie pytając o cenę, Niwiński jadł, jakby był miljonerem. Wypił szklankę kawy z mlekiem, zjadł trzy bułki, zapalił papierosa i zaczął czytać gazetę.
Wtem rzekł ktoś zcicha:
— Jak se mate, pane Niwiński!
Niwiński w tej chwili rzucił gazetę.
To byli to! Czesi!
Stał przed nim w „rewolucyjnym stroju“, to jest w butach wysokich i niby mundurze wojsko-