Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wrócił do domu zmęczony, głodny jak tygrys, ale z postanowieniem. Dużo jeżdżąc, miał mapę kolejową. Rozłożył ją przed sobą, patrzył, wmyślał się w swój los, odgadywał, co go czeka, co go spotkać może.
— Moskwa — to już nic, to było — Tuła, tajemnicze, wiecznie przez poezję obskakiwane „Tbule“, miasto samowarów i kiepskich pistoletów rosyjskich — potem Penza, djabli wiedzą, co za miasto, nazywa się Penza, dlaczego nie? Dalej jest Samara nad Wołgą, ładne imię, no i Wołga, potem Ufa, nic o tej lufie nie wiem, potem dopiero Czelabinsk i tu kończy się Europa, a zaczyna się tom drugi — Syberja, „ziemia łez, wygnania, przekleństw“ i wszelkiego cierpiętnictwa. Jakże daleko Czita, Charbin, wreszcie nadmorski Władywostok!
Nieznane!
— Nieznanego będziesz się bał, człowieku tępy? Wszakże wszystko poznane, to właśnie przeszłość czyli śmierć. Życie jest w przyszłości, w nieznanem, w tem, co będzie, nie w tem, co było. Co mnie może czekać na tej strasznie długiej drodze? Stacje kolejowe. Jak stacja kolejowa wygląda, to już wiem. A jak wygląda jutro? Z dwojga złego przestrzeń jest znacznie mniejszym wrogiem człowieka, niż czas, i tylko czas usposabia ją dla człowieka nieprzyjaźnie. Więc — jedzie się. Doskonale. Niema o czem dużo gadać. Ale czy ja czego nie zapomniałem? Co mnie tak niepokoi?
Zrewidował swą kalkulację raz, drugi i trzeci — wszystko było niby w porządku a przecie czegoś brakowało.