Strona:Jerzy Bandrowski - Niezwalczone sztandary.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na to „mięszanie wody“ odkomenderowano kilka uhełmionych i „opancerzonych“ bataljonów. Żołnierze, jak rutynowani aktorzy, rozumiejąc doskonale swą rolę, oczyścili się, ubrali i uzbroili starannie i z groźnym marsem na twarzy defilowali ulicami. Mieli przytem swój styl. Szli w bardzo szerokich i dalekich odstępach od siebie, maszerując w tempie trochę szybszym od rosyjskiego ale powolnym i przestrzegając bardzo starannie „krycia“ i „równania“, przez co wywoływali wrażenie wielkiego mnóstwa i nadzwyczajnej dyscypliny. To też zaimponowali nietylko ludności Samary, ale nawet własnym kolegom, którzy, przebrani po cywilnemu i w kapeluszach zsuniętych na oczy, handlowali skrzętnie i z wielkiem ożywieniem na rogach ulic, ofiarując przechodniom w łamanym języku rosyjskim nowiutkie spodnie, marynarki, paltoty i inne „rarytety“.
Bataljony wyciągnęły się przed wcale przyzwoitą, murowaną willą, wynajętą przez nowo upieczonego dyplomatę, zaś on sam, otoczony świtą, składającą się z mnóstwa Sur, Ryfek i Salciów i innych rozrzewnionych Róż oraz z jednego posępnego i chudego jak Jeremjasz, skrofulicznego pomocnika handlowego w błękitnym mundurze francuskiego oficera i z nosem jak zagaszajka, wygłosił płomienną mowę w języku rosyjskim, i „grasejując“ jak nieodrodny Łodzianin, a charcząc jak żyd z Nalewek, obiecał, że wszystko będzie dobrze. Czesi wznieśli okrzyk na część Francji i, zanuciwszy ulubioną swą pieśń „Dążmy w dal“, odeszli w dal znacznie szybszym krokiem niż przyszli.
Pięć miljonów wypłacono.