Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A niech robią, prędzej w skórę dostaną i raz wreszcie się ta komedja skończy!
— E, tak się to mówi! A ilu naszych w ich wojsku służy!
— Co? To nic nie znaczy. Ja synowi swemu powiedziałem wyraźnie: Hańbą się okryjesz, jeśli zabijesz choć jednego Niemca!
— No to jakże pan sobie wyobraża sprawę polską?
— E, moi panowie, co tu dużo gadać! Choćby nam nawet dali Galicję, Królestwo Polskie, a bodaj i Poznańskie, zawsze będziemy między dwoma olbrzymiemi kamieniami młyńskiemi, między Rosją a Niemcami.
— To już najlepiej chyba byłoby powiesić się! — warknął ktoś.
— Nie. Iść do Austrji.
Przyszedł Ryszan, dumny, promieniejący.
— Wojciechu, mamy już na froncie własny odcinek! Jest czeski front!
— Gdzie?
— Koło Zborowa, w Galicji. Cała dywizja jest na froncie, pierwszy i trzeci pułk w okopach, drugi w rezerwie.
— Dywizja mocna? Ile ma ludzi?
Ryszan zawahał się.
— Nie powiesz nikomu?
— Słowo honoru!
Młody człowiek pochylił się ku Niwińskiemu.
— Niewiele więcej ponad cztery tysiące bagnetów.
— Mało. A co nowego w polityce?
— Masaryk przyjeżdża do Kijowa. Znasz go?