Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dniach przychodzę — niema papierosów. Czemu? Nikt robić nie chce — powiada mi kupiec.
— Im się zupełnie w głowach poprzewracało rzekł trzeci. — Idę rano, widzę, zapałek nie mam. Naprzeciw mnie szedł właśnie inwalida jakiś z zapałkami. Wszyscy przekupnie uliczni z zarobkiem sprzedają pudełko zapałek po siedem kop, ten zażądał ode mnie dziesięć. — Dlaczego? — pytam go się. — Ja jestem inwalida — powiada — muszę zarobić! Uważacie panowie, on to nazywa zarobkiem!
— A jakże! Żebranina to dziś najintratniejsze rzemiosło! Znacie panowie tę sparaliżowaną żebraczkę, walającą się stale na ziemi, na „Kreszczu.“ Na własne oczy kiedyś tu widziałem: Przechodził koło niej Chińczyk z papierowemi wachlarzykami — baba uznała za stosowne kupić od niego wachlarzyk za pół rubla i tak wachlowała się, leżąc w łachmanach na bruku i żebrząc.
— Bardzo mądra inwestycja kapitału!
— Panowie, cóż dziś znaczy pół rubla! Drożyzna z każdym dniem większa — a jeść trzeba. Przynajmniej ja zjeść muszę, niedużo bo niedużo, ot tę kawę, tę bułkę z masłem, cobądź, ale muszę zjeść — a to kosztuje straszne pieniądze.
— Zwłaszcza, że kradną. Przed półgodziną złapałem garsona — fałszywie rachuje. Uważacie, panowie, obywatele napiwków nie biorą, bo im to ubliża, tylko procenty — ale kradną po staremu i to im nie ubliża! Oto — rewolucja!
— A cóż pan myśli? Na tem cała ich rewolucja polega! Na froncie kradną jak kruki! I to chce robić ofensywę na Niemców!