Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Idjotka! Głupia! Gęś! Gości mnie! Ona mnie częstuje! Słyszysz: Niema chleba! Słyszysz? Niema chleba!
— Gdzieś przecie będzie można dostać!
— Gdzie? Skąd? Zaco?
Wyjął z kieszeni portfel i wyrzucił z niego banknot dziesięcio-rublowy.
— Ostatnie! Więcej nie mam! Rozumiesz?
— Ależ tyle ci winni!
— Kobieto, kto ma dziś pieniądze! Banki zamknięte! O, Boże, Boże! Myślałem, że bodaj jeszcze na dziś choćby od biedy wystarczy ci, można było dętego chleba coś dokupić, a teraz co ja pocznę, co pocznę! Przecież nic nie mam!
Z kurczowo zaciśniętemi dłońmi przyskoczył do niej.
— Słuchaj mnie! Słuchaj! Nie mam ci co dać jeść! Dziecko będzie głodne! A ty dałaś mi — swój chleb! Psiakrew! Zawsze musi na złość zrobić, zawsze jakiś idjotyzm ze starych czasów! Nie rozumiesz, że to wszystko stare zdechło? Niema chleba, niema ciastek, niema sprawiedliwości, niema prawa, niema nic!
— Pan Bóg jest jeszcze nad nami! — rozpłakała mu się żona.
Spłakali się oboje.
— Tak. Pan Bóg jest! — mówił Niwiński, kiedy wreszcie przyszli do siebie oboje. — Pan Bóg jest, czuję to dziś więcej niż kiedykolwiek. Nie wiem, co z nami będzie, moje drogie, złote dziecko, które nie rozumiesz nic, ale wierzę... Wierzę i rozumiem obrazy, przedstawiające Przenajświętszą Rodzinę... Wiem dziś, co znaczy święty Józef z tą swoją trzecio-