Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bo był pod ręką. Zresztą — pomnik jak pomnik. Pomnik, który właściwie jest nagrobkiem przeszłości, a nie drogowskazem dla przyszłych pokoleń, zawsze może być zdemolowany. A przyznasz, że figura Stołypina tym drogowskazem być nie mogła.
— Co ja tam wiem o Stołypinie! Wiem, że chodził w „anglezie,“ bo był tak zrobiony na pomniku.
— Masz słuszność.
Usiedli obok siebie na ławce i w milczeniu przyglądali się tłumom, kipiącym nieustannie dokoła zdemolowanego pomnika. Było coś tragicznego w tym złomku posągowej sławy, otoczonym przez szare mnóstwo.
Hela z podziwem i lękiem przyglądała się silnym kwadratowym „towariszczom“ i ich ogorzałym, śmiałym, skupionym twarzom. Wszyscy byli do siebie podobni i Heli to zdawało się, że tego lub owego gdzieś już może widziała, mówiła z nim i poznaje go, to znów, że nie zna wśród nich nikogo. To z jednych i tych samych bark coraz to inna twarz wyskakiwała, to znowu jedna i ta sama twarz przeskakiwała z barków na barki jak ptak z krzaka na krzak.
— Doprawdy, jak gdybyś widział falowanie duszy tego tłumu, jego odpływ i przypływ — mówiła Hela.
— Lecz gdzie są pobudki, gdzie księżyc, który te fale przyciąga i odtrąca? — pytał Niwiński.
— Cóż można wiedzieć! — szczerze westchnęła młoda kobieta.
Tłum rozpadał się na grupy, drobił się na małe grupki, jak rtęć, i znowu zlewał się w morze głów, w szarą, tajemniczą przy zapadającym zmroku, ruchliwą ławicę ciał, brzęczących głosami ludzkiemi,