Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakże to może być?
— Poprostu. Ukraińcy, jeśli nie idą razem z bolszewikami, idą za nimi, to jest, sami pchają ich naprzód, a zajęte przez nich pozycje obsadzają swojemi wojskami i nie dopuszczają nikogo. Co do naszej interwencji to to jest fakt. Istotnie, przybył do Kijowa „udarny“ pułk słowiański i drugi pułk naszej pierwszej dywizji, ale nie z Czeczkiem lecz pod dowództwem kapitana Leontjewa.
— Więc widzisz, że wyszło na moje! — triumfował Niwiński. — Wiedziałem, że tak się skończyć musi ta głupia historja! Niepodobieństwo przecie, aby garstka łotrów mogła robić, co chce.
— Wyszło na twoje, ale ja na tem źle wyszedłem. Napadnięto mnie na Kreszczatyku, tłum zdarł mi wstążeczkę z czapki, po mordzie dostałem...
— Jużci, przyjemne to nie jest ale trudno!... A gdzie wasz pułk stoi?...
— Na dworcu, w wagonach... Dworzec także nasi obsadzili. Powiadają, że wszystkie władze w Kijowie porozumiały się i postanowiły powstanie bolszewickie zdusić.
— Niebardzo chce mi się w to wierzyć — pokiwał głową Szydłowski. — A czemuż to pierwszy pułk ukraiński popsuł telegraf i zakazał go naprawiać? Idzie o przerwanie komunikacji z frontem, to chyba jasne, nie?
— A czem oni tu rozporządzają?
— Cóż! Sił mają dość: Bogdanowców, Połubotkowców, wolne kozactwo ukraińskie...
— Ech, moi panowie! — odezwał się z nagłą otuchą Niwiński. — Rzecz w tem, aby potrafił kto stłumić powstanie bolszewickie, bo gdyby oni wygrali,