Strona:Jerzy Bandrowski - Czerwona rakieta.djvu/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ryszan zaczepił ich i zaczął żywo rozmawiać, a potem zawołał:
— Idźcie, panowie, naprzód, nie czekajcie na mnie, spotkamy się w kawiarni.
Szli dalej. Rogi przecznic, wiodących na Kreszczatyk, oblepione były gapiami trwożliwie czającemi się za murami.
Kreszczatyk aż roił się od ludzi, którzy z trwogą i przerażeniem patrzyli w stronę placu Aleksandra. Ale i tam nic ciekawego nie było, a tylko od strony Peczerska dolatywały odgłosy ożywionej strzelaniny.
— Więc tam się biją! — domyślił się Szydłowski. — Prawdopodobnie o arsenał idzie!
— Prorezną ulicą wracali do domu.
Minął ich samochód, pełen junkrów, trzymających broń, gotową do strzału. Ledwo przejechali, przemęczeni, z wychudłemi twarzami, których bladość mizernie odbijała od złoto-czerwonych epoletów, przez Włodzimierską cwałem pognał pół-szwadron konnej milicji miejskiej na dobrych koniach, w czarnych płaszczach z białemi sznurami i w czarnych furażkach z czerwonemi „okołyszami.“ Ulica napełniła się tętentem kopyt i brzękiem szabel.
— Dokąd oni znowu pędzą? — dziwił się Ziemba.
— Widać, coś się dzieje...
— Otóż macie rewolucję w wielkich miastach... Nic nie można wiedzieć...
Po obiedzie znów zeszli się w kawiarni.
Ryszan był zasępiony, zły, zgryziony.
Ale miał informacje.
Bolszewicy zajęli pałac cesarski i arsenał, co do którego jednak nie jest pewne, kto w nim siedzi, bo mówią — że Ukraińcy.